-°   dziś -°   jutro
Sobota, 13 grudnia Łucja, Otylia, Juliusz

Stan wojenny mógł wymusić interwencję Rosjan (wywiad)

Opublikowano  Zaktualizowano 

13 grudnia mija 44. rocznica wprowadzenia stanu wojennego. Historyk dr Grzegorz Majchrzak wyjaśnia, dlaczego stan wojenny mógł wymusić interwencję Rosjan i dlaczego opór społeczny był mniejszy, niż spodziewały się władze.

PAP: W książce „Stan wojenny. Historia znana, mniej znana i nieznana” napisał pan: „Właściwie od samego początku stanu wojennego komunistyczne władze próbowały przekonać Polaków, że zdecydowały się na »mniejsze zło«”. Stan wojenny miał być mniejszym złem w stosunku do większego zła, czyli zbrojnej interwencji. Na ile realne było wkroczenie do Polski wojsk Układu Warszawskiego w grudniu 1981 roku?

Grzegorz Majchrzak: To jest podwójny paradoks związany z rzekomą groźbą interwencji sowieckiej. Po pierwsze, to właśnie stan wojenny mógł taką interwencję wymusić. Niepowodzenie operacji jego wprowadzenia mogło zmusić Rosjan – niechętnych do niej – do udzielenia pomocy jego autorom. O taką pomoc Wojciech Jaruzelski zabiegał zresztą do ostatniej chwili. Trafnie wskazywał również rejon, w którym jego zdaniem opór społeczny mógł być wyjątkowo silny – na Górnym Śląsku.

Po drugie, w planach autorów stanu wojennego – formułowanych co najmniej od marca 1981 roku – funkcjonowały trzy warianty rozwoju sytuacji po jego wprowadzeniu. W wariancie trzecim, najbardziej niekorzystnym dla władz komunistycznych, zakładano masowe strajki, demonstracje oraz ataki na gmachy publiczne i państwowe. W tym wariancie stwierdzano: „nie wyklucza się pomocy wojsk Układu Warszawskiego”.

Zobacz również:

W kontekście zagrożenia interwencją przywołam wyjaśnienia Stanisława Kani, pierwszego sekretarza PZPR do połowy października 1981 roku, który był ostatnią istotną przeszkodą dla wprowadzenia stanu wojennego. Podczas procesu autorów stanu wojennego jako jeden z oskarżonych w swoich wyjaśnieniach napisał, że jesienią 1981 roku nie istniała groźba interwencji radzieckiej, a władze PRL doskonale zdawały sobie z tego sprawę. Jego zdaniem realne zagrożenie interwencją zaistniało w grudniu 1980 roku oraz w marcu 1981 roku.

Warto dodać, że władze PRL niezwykle umiejętnie wykorzystywały strach przed interwencją sowiecką. Na jednym z posiedzeń MSW w październiku 1981 roku Czesław Kiszczak mówił wprost, że należy używać „straszaka radzieckiej interwencji” – i rzeczywiście tak czyniono. Doskonałą ilustracją są tu dwa wydarzenia.

Po pierwsze, w środku tzw. kryzysu bydgoskiego wiosną 1981 roku trwały manewry wojsk Układu Warszawskiego, zresztą przedłużone na życzenie strony polskiej, co stanowiło bardzo silny instrument nacisku na Solidarność. Wówczas w społeczeństwie powszechne było pytanie: „wejdą czy nie wejdą?”. To pytanie zresztą praktycznie stale towarzyszyło Polakom w tzw. solidarnościowym karnawale.

Po drugie, w grudniu 1981 roku w Moskwie podczas posiedzenia Komitetu Ministrów Obrony państw stron Układu Warszawskiego, podczas którego Florian Siwicki na polecenie Wojciecha Jaruzelskiego zgłosił projekt dodania do komunikatu końcowego zapisu o „zaniepokojeniu bratnich państw sytuacją w Polsce”. Projekt był na tyle ostry, że Nicolae Ceausescu uznał go za zapowiedź interwencji w Polsce. Ostatecznie nie został on przegłosowany, bo sprzeciwili się Rumuni i Węgrzy. To klasyczny przykład tworzenia politycznego alibi.

W 1989 roku Jaruzelski i jego otoczenie zwrócili się nawet do strony radzieckiej o dokumenty, które potwierdzałyby zagrożenie interwencją osiem lat wcześniej. Warto przy tym zaznaczyć, że gdyby o interwencji decydowały władze Czechosłowacji lub NRD, do interwencji najprawdopodobniej by doszło, ale to nie te państwa musiałyby ponosić koszty jej przeprowadzenia. Koszty militarne, gospodarcze i polityczne spadłyby na Związek Radziecki, który chciał tego uniknąć.

Istnieje opracowanie przygotowane dla Stanisława Kani, którego autorzy pozostają anonimowi, wskazujące, że ewentualna interwencja sowiecka doprowadziłaby do powstania ruchu oporu porównywalnego do tego z okresu II wojny światowej. W grudniu 1980 roku Kania mówił Rosjanom, że podobnie jak w Powstaniu Warszawskim młodzież „pójdzie z butelkami na sowieckie czołgi”. Był to obrazowy argument, ale bardziej istotne były realne koszty, które Związek Radziecki musiałby ponieść, nieproporcjonalne do potencjalnych korzyści.

Paradoksalnie więc Wojciech Jaruzelski okazał się prawdopodobnie ostatnią nadzieją Związku Radzieckiego na opanowanie „polskiego kryzysu” i „przywrócenie porządku”. W aparacie władzy istniał twardy nurt, tzw. beton partyjny, gotowy do rozwiązań siłowych, którego część była wręcz agenturą Moskwy. Jednak przywódcy radzieccy im nie ufali. W protokołach z Biura Politycznego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego z 10 grudnia 1981 roku znajdują się wypowiedzi wskazujące, że ZSRR musi dbać o własny interes, a w tym interesie nie mieściła się interwencja w Polsce.

PAP: PZPR potrzebował człowieka, który ocali władzę partii. Czy Jaruzelski nie zostałby odsunięty tak samo jak Kania, a władza powędrowałaby w ręce kogoś, kto tak czy inaczej wprowadziłby stan wojenny?

G.M.: Historycy niechętnie snują hipotezy typu „co by było, gdyby”.

Trudno jednoznacznie odpowiedzieć, jak wyglądałby ten scenariusz, bo trzeba pamiętać, że w tym czasie Solidarność również się radykalizowała. Pojawiały się pomysły przeprowadzenia wolnych wyborów do Sejmu, co dla partii komunistycznej oznaczałoby faktyczną utratę władzy. Dyskutowano też o usunięciu z zakładów pracy POP-ów, czyli Podstawowych Organizacji Partyjnych – komórek PZPR. Ta radykalizacja była faktem. Można równie dobrze powiedzieć, że być może Solidarność uległaby wewnętrznemu rozpadowi.

Wiemy, dlaczego stan wojenny wprowadzono. Zadecydowało o tym fiasko koncepcji Kani. Ta koncepcja przewidywała przejęcie kontroli nad Solidarnością i wkomponowanie jej w system polityczny. Służba Bezpieczeństwa miała odegrać tu kluczową rolę, ale jej działania zakończyły się całkowitym niepowodzeniem. To był czas I Krajowego Zjazdu Delegatów Solidarności. Po pierwszej turze zjazdu we wrześniu 1981 roku doszło do jednej z najpoważniejszych przymiarek do wprowadzenia stanu wojennego. Pomysł wyszedł z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a inicjatorem był generał Adam Krzysztoporski. Krzysztoporski – zresztą resortowy liberał – stwierdził, że dotychczasowe próby zakończyły się kompletną porażką i wręcz dramatycznie pytał, czy druga tura zjazdu powinna się odbyć. Wtedy też Czesław Kiszczak na forum Biura Politycznego zaproponował wprowadzenie stanu wojennego. Pomysł został odrzucony.

To jednak spowodowało konflikt na szczytach władzy. Za plecami Kani temat stanu wojennego podjęto w Radzie Wojskowej MON z inicjatywy Jaruzelskiego. Kania dowiedział się o tym i doszło między nimi do ostrej kłótni. Kania pokazywał mi później swój zeszyt z notatkami z tego okresu, gdzie zapisał, że Jaruzelski oskarżył go o zdradę. Kania zaś twierdził, że wprowadzenie stanu wojennego będzie największą kompromitacją w historii Wojska Polskiego.

Z kolei Krzysztoporski opowiadał, że w połowie września 1981 roku podczas narady w Urzędzie Rady Ministrów Jaruzelski wezwał go na rozmowę w cztery oczy i zapytał, co się stanie, jeśli stan wojenny zostanie wprowadzony. Krzysztoporski odpowiedział, że zabraknie trumien i będzie potrzebnych sto tysięcy prześcieradeł, co było aluzją do możliwej liczby ofiar. Strach przed masowym oporem społecznym był realną obawą władz PRL. We wrześniu 1981 roku poparcie dla Solidarności wynosiło jeszcze blisko 80 procent, a w dwa miesiące później – 60 procent. Mimo spadku było nadal bardzo wysokie.

Do końca w kierownictwie partii panował lęk przed tym, jak cała operacja wprowadzenia stanu wojennego może się zakończyć. Mówiono wręcz o konieczności tworzenia samoobrony dla działaczy partyjnych oraz pracowników resortu bezpieczeństwa. Oni autentycznie obawiali się o własny los w przypadku niepowodzenia.

Pod koniec 1981 roku sytuację można określić jako „boksowanie się”: jak wspominał Bronisław Geremek na niemal każdą propozycję Solidarności władza odpowiadała „nie, bo nie”. Równocześnie przytoczę słowa Ryszarda Bugaja, który powiedział kiedyś, że stan wojenny zniszczył Solidarność, ale uratował mit Solidarności, bo ruch nie był w stanie spełnić wszystkich pokładanych w nim nadziei.

PAP: Ofiary stanu wojennego były, ale dalekie od stu tysięcy. Dlaczego opór społeczny po wprowadzeniu stanu wojennego był mniejszy niż spodziewała się władza?

G.M.: Po pierwsze, Solidarność została w praktyce pozbawiona kierownictwa. W nocy z 12 na 13 grudnia internowano większość najważniejszych działaczy obecnych na posiedzeniu Komisji Krajowej w Gdańsku. Już wcześniej ustalono, że operację najlepiej przeprowadzić w dzień wolny od pracy, stąd noc z soboty na niedzielę. Najprawdopodobniej zresztą przesunięto tę datę o kilka dni i z tego powodu Rosjanie byli w ostatnich dniach wyraźnie zniecierpliwieni, a wspomniane przesunięcie było związane z nowym terminem posiedzenia Komisji Krajowej, co dawało możliwość zatrzymania całego jej kierownictwa.

Po drugie, opozycja była sparaliżowana informacyjnie. W nocy z 12 na 13 grudnia wyłączono zdecydowaną większość telefonów. Działały jedynie linie górnicze oraz łączność rządowa.

Po trzecie, ogromne znaczenie miały warunki pogodowe. Zima 1981/82 była wyjątkowo surowa – temperatury sięgały 20 stopni poniżej zera. Takie warunki nie sprzyjały ani strajkom, ani masowym demonstracjom.

Po czwarte, fala strajkowa, choć realnie zaczęła się rozwijać – według danych MSW strajkowało około 200 zakładów – została bardzo szybko zdławiona. 15 grudnia doszło do brutalnego stłumienia protestu w kopalni „Manifest Lipcowy” w Jastrzębiu-Zdroju. Ofiar śmiertelnych wtedy nie było, byli „jedynie” ranni. 16 grudnia doszło do pacyfikacji kopalni „Wujek” w Katowicach, w wyniku której zginęło dziewięciu górników – strzelali ci sami ZOMO-wcy, co w „Manifeście Lipcowym”. To był niezwykle odstraszający sygnał dla protestujących oraz chętnych do protestu.

Według danych MSW ostatecznie siłowo spacyfikowano około 40 zakładów, choć dane wojskowe mówiły o ponad 60. Trzeba też pamiętać, że wiele zakładów zostało zmilitaryzowanych (od Polskiego Radia i Telewizję Polską po kopalnie), co oznaczało, że odmowa wykonania polecenia groziła potencjalnie nawet karą śmierci. Bardzo szybko ruszyły procesy wobec uczestników protestów, co również wywołało efekt zastraszający. Najwyższy wyrok wymierzony w stanie wojennym – dziesięć lat więzienia – zapadł za organizację krótkiego, dwudniowego strajku w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni. Ukarano Ewę Kubasiewicz, mimo że strajk został dobrowolnie zakończony i można było nawet odstąpić od ukarania jego organizatorów, a na pewno surowego trybu doraźnego.

Do tego dochodził jeszcze jeden istotny czynnik: zmęczenie społeczne. Polacy byli wyczerpani sytuacją gospodarczą i ciągłymi napięciami. Propaganda, obarczająca Solidarność winą za pogłębiający się kryzys, działała skutecznie. W sklepach brakowało niemal wszystkiego – pamiętam z własnej obserwacji, że jeśli „rzucano” dżem, to był to już powód do radości.

Dlatego skala oporu mierzona liczbą ofiar śmiertelnych była stosunkowo niewielka. Nie tylko z powodu działań władz, ale również dlatego, że Solidarność stawiała raczej na bierny opór. Nie opuszczano zakładów pracy. W przeciwieństwie do grudnia 1970 roku w „Wujku” czy w „Manifeście Lipcowym” strzelano nie do demonstrantów na ulicach czy robotników wychodzących lub zmierzających do zakładów pracy, lecz na terenie tych zakładów.

PAP: Jakie były skutki stanu wojennego?

- Przede wszystkim pozwolił na zachowanie status quo, czyli na utrzymanie rządów ekipy Jaruzelskiego aż do 1989 roku. Jak stwierdził Jerzy Urban, stan wojenny został wprowadzony po to, aby zatomizować społeczeństwo. Wynikało to z faktu, że Solidarność we wrześniu 1981 roku liczyła ponad 9,5 miliona pracujących Polaków. Ci ludzie działający wspólnie byli dla systemu śmiertelnym zagrożeniem. Natomiast te same 9,5 miliona osób zatomizowanych i rozbitych takiego zagrożenia już nie stanowiło.

Stan wojenny nie rozwiązał żadnych problemów kraju, zwłaszcza gospodarczych. Warto przypomnieć, że rok 1982 to okres głębokiej zapaści gospodarczej. Ostatecznie gospodarka, niewydolna i silnie zależna od ZSRR, znalazła się w tak fatalnym stanie, że w latach 1988-1989 władze stanęły przed wyborem: albo spróbować podzielić się odpowiedzialnością – zaznaczam: nie władzą – z opozycją, albo obniżyć poziom życia Polaków do 50-60 procent dotychczasowego. To z kolei groziło wybuchem społecznym i powtórzeniem wydarzeń, np. z 1970 roku.

PAP: Inaczej niż w przypadku innych liderów Solidarności Lech Wałęsa początkowo nie został internowany. Dlaczego został potraktowany inaczej?

G.M.: Trzeba pamiętać, że w przypadku internowania różne grupy internowanych traktowano w różny sposób. Kierownictwo Solidarności, zwłaszcza intelektualiści, przebywało w lepszych warunkach niż na przykład szefowie komisji zakładowych.

Z kolei Wałęsę oraz Jana Kułaja, szefa Solidarności Rolników Indywidualnych, zaliczono do osobnej kategorii internowanych. Uznano ich za osoby pełniące funkcje kierownicze w państwie. Obaj, podobnie jak Edward Gierek i jego współpracownicy, którzy też zostali internowani, trafili pod „opiekę” Biura Ochrony Rządu, a nie pod zarząd Służby Więziennej. Przetrzymywano ich w ośrodkach rządowych i próbowano nakłonić do firmowania „odbudowanych” związków zawodowych, szczególnie odtworzonej Solidarności. Rozmowy z Wałęsą prowadzili funkcjonariusze BOR, Stanisław Ciosek, minister do spraw związków zawodowych, a także jego dawny dowódca z zasadniczej służby wojskowej. Wałęsa podlegał również naciskom ze strony przedstawicieli Kościoła. Odwiedzał go m.in. ksiądz Alojzy Orszulik, który także próbował skłonić go do ustępstw. Jan Kułaj okazał się w tej sytuacji bardziej podatny na perswazję.

Sam Wałęsa nie chciał firmować projektów władz. W rozmowach mówił wprawdzie rzeczy miłe dla ucha odwiedzających: że stan wojenny był potrzebny, lecz należy go zakończyć; że Solidarność poszła za daleko i powinna oczyścić się z pewnych osób. Ale jednocześnie dodawał, że to sama Solidarność powinna zdecydować o swoim kierownictwie, a nie władze. Taka postawa nie budziła entuzjazmu wśród rządzących.

Istnieje relacja Czesława Kiszczaka, który tuż przed zwolnieniem Wałęsy próbował przekonać go do podpisania „poprawionej” wersji jego listu kaprala do generała (Wałęsy do Jaruzelskiego - PAP) – dokumentu, który miał stanowić uzasadnienie jego zwolnienia. Ta wersja listu przygotowana przez Jaruzelskiego i wicepremiera Mieczysława Rakowskiego nie spodobała się Wałęsie. Kiszczak próbował skłonić go do podpisu, stosując także szantaż, jednak bez powodzenia. Podczas obrad władz mówił później, że Wałęsa zachowuje się jak „żulik, lis, chytry człowiek, chce oszukać partnera”.

PAP: Jakie było stanowisko Kościoła wobec wprowadzenia stanu wojennego?

G.M.: Trzeba podkreślić, że Kościół nie był w tej sprawie jednolity. Inne było stanowisko prymasa Józefa Glempa, a inne Jana Pawła II. Wynikało to przede wszystkim z odmiennych źródeł informacji, którymi dysponowali.

Jan Paweł II otrzymywał m.in. komunikaty od strony amerykańskiej. Jednym z najbardziej symbolicznych gestów jego sprzeciwu wobec stanu wojennego było zapalenie świecy w oknie rezydencji papieskiej w Watykanie – znak solidarności z Polakami. Tymczasem prymas Glemp, w dużej mierze dezinformowany przez władze PRL, przyjął postawę znacznie bardziej zgodną z oczekiwaniami ówczesnych władz. Doprowadziło to do napięć wewnątrz Episkopatu, ponieważ część biskupów prezentowało odmienne stanowisko.

Wbrew obawom władz PRL wybór Glempa na prymasa okazał się dla nich korzystny. Z drugiej strony, trzeba zrozumieć jego sytuację – obawiał się rozlewu krwi, o czym świadczy jego orędzie z dnia wprowadzenia stanu wojennego.

Warto również pamiętać, że po zabójstwie księdza Jerzego Popiełuszki Jaruzelski oceniał, że od trzech do czterech procent księży reprezentuje aktywnie postawę antysystemową. W proporcji do ogółu społeczeństwa było to znacząco więcej, bo w struktury podziemnej Solidarności angażowało się zaledwie kilkadziesiąt tysięcy osób. Postawy księży były więc zróżnicowane – podobnie jak postawy hierarchów.

Trzeba też pamiętać, że Kościół w stanie wojennym stał się azylem dla opozycji – miejscem spotkań kulturalnych, wystaw, koncertów. I wreszcie pielgrzymka Jana Pawła II z 1983 roku, nazywana przez Solidarność pielgrzymką nadziei, miała ogromne znaczenie dla podziemia.

Grzegorz Majchrzak – historyk, dr nauk politycznych, pracownik Biura Badań Historycznych IPN, członek Stowarzyszenia Archiwum Solidarności i Stowarzyszenia Wolnego Słowa, współautor scenariusza wystawy stałej Europejskiego Centrum Solidarności. Autor, współautor i redaktor wielu książek, m.in. „Stan wojenny. Historia znana, mniej znana i nieznana” i „Rozpracowanie organów kierowniczych NSZZ Solidarność przez Służbę Bezpieczeństwa 1980-1982”.

Rozmawiał: Igora Rakowski-Kłos

Komentarze (0)

Nie dodano jeszcze komentarzy pod tym artykułem - bądź pierwszy
Zgłoszenie komentarza
Komentarz który zgłaszasz:
"Stan wojenny mógł wymusić interwencję Rosjan (wywiad)"
Komentarz który zgłaszasz:
Adres
Pole nie możę być puste
Powód zgłoszenia
Pole nie możę być puste
Anuluj
Dodaj odpowiedź do komentarza:
Anuluj

Może Cię zaciekawić

Sport

Pozostałe

Twój news: przyślij do nas zdjęcia lub film na [email protected]